Po krótkiej posiadówie w k-popie, chiński wokalista Kris Wu zdecydował, że czas ruszyć własną drogą i zabrał się za solową karierę. Porzucił politycznie poprawne teksty i układy choreograficzne swojej dawnej grupy i stał się raperem na miarę Travisa Sotta (z którym w dodatku współpracował - KLIK) czy A$AP Rocky'ego. Nie jest także tajemnicą, że przemysł modowy jest bardzo otwarty na raperów w ostatnim czasie. Przy pomocy swojego dobrego znajomego Virgila Abloh, Kris WU został także wybrany pierwszym międzynarodowym ambasadorem marki Louis Vuitton. Nie porzucił także rapowania w języku chińskim mając nadzieję na pomoc w rozwoju tej kultury na kontynencie azjatyckim. Jego pierwszy album, Antares, który został wydany w listopadzie, może być rzeczywiście początkiem nowej ery zdominowanej przez chiński hip-hop.
Jako dziesięciolatek przeprowadziłeś się z Chin do Kanady. Doznałeś wtedy jakiegokolwiek szoku kulturowego?
Nie bardzo, wciąż byłem dzieciakiem. Nie miałem nawet pojęcia jaka jest kultura mojego kraju. Przeprowadzka do Kanady nie była dla mnie niczym wielkim. Jedyne, co mnie uwierało to przymus opuszczenia moich znajomych. Wtedy telefony czy maile nie były tak powszechne jak dzisiaj, Po prostu straciliśmy kontakt. Poza tym było spoko. Gdybym wyjechał trochę później, jako nastolatek, byłoby mi dużo trudniej przyjąć nową kulturę i zadomowić się w innym otoczeniu.
Czujesz więc, że to w Kanadzie dojrzałeś?
I tak i nie. Czuję się tak, jakbym dojrzewał w wielu miejscach. Nawet kiedy przeprowadziłem się do Kanady, ciągle miałem możliwość odwiedzania rodziny w Chinach. Jako trzynastolatek wróciłem do Chin nawet na rok albo dwa. Chodziłem tam do szkoły i grałem w koszykówkę. Zawsze podpisuję się jako osoba z Chin i Kanady, bo te dwie kultury miały na mnie tak samo wielki wpływ.
Kiedy zaczęła się twoja miłość do hip-hopu?
Po pierwszym przyjeździe do Kanady. Wcześniej w Chinach słuchałem głównie muzyki baletowej. Chińczycy naprawdę kochają taki rodzaj muzyki. Moja mama zawsze puszczała ją w aucie albo w domu. Nowi znajomi z Kanady słuchali natomiast hip-hopu. To było dla mnie coś świeżego. Totalne odkrycie. Zacząłem się tym interesować na poważnie. Uwielbiałem też koszykówkę. Grałem sam i przyglądałem się też znanym koszykarzom jak Allen Iverson. To ikona jeśli chodzi o wprowadzanie kultury hip-hopu w środowisko koszykarzy. Ze swoim stylem ubioru i tatuażami był całkiem inny od reszty graczy z tamtych czasów. Także bardzo na mnie wpłynął. Dzięki niemu zacząłem tworzyć swoje własne playlisty i ściągać hip-hopowe kawałki na potęgę.
Komponowałeś?
Nie, byłem na to za młody. Wtedy starałem się znaleźć jakiś wspólny mianownik, jakiś wspólny bit, w kawałkach moich ulubionych raperów. Nie miałem wtedy jeszcze pomysłu na siebie. o prostu słuchałem.
Kiedy skomponowałeś pierwszy utwór?
To była piosenka o mojej mamie. Lullaby. Miałem wtedy 18 albo 19 lat.
Czy hip-hop jest teraz bardziej obecny w Chinach niż za czasów twojego dzieciństwa?
Zdecydowanie. Od ponad dwudziestu lat zainteresowanie tą muzyką i kulturą rosło. W późnych latach 90-tych coraz większa ilość Chińczyków zaczynała słuchać rapu. Powstało nawet kilka zespołów, ale działali raczej w podziemiu. Aż do ostatnich lat jednak, hip-hop nigdy nie przedostał się tam do mainstreamu. Teraz stworzyliśmy telewizyjny program Rap of China, jestem w nim jednym z sędziów. Ten sposób promowania hip-hopu bardzo podziałał, zainteresowało się nim jeszcze więcej osób, nie tylko młodych. Wciąż nie jest to jednak mainstream. Do tego długa droga.
W takim razie co jest mainstremem w Chinach?
Jak wcześniej wspominałem, muzyka baletowa, poza tym ballady no i pop w ogólnym znaczeniu tego słowa. Ludzie zwracają dużą uwagę na teksty. Chińczycy lubią słuchać rzewnych historii miłosnych. Utożsamiają się z taką muzyką. Na tym wyrosło moje pokolenie.
Hip-hop natomiast powoli wychodzi z cienia.
Odrobinę. Ciągle uważam, że zanim stanie się naprawdę popularnym nurtem, minie jeszcze z 10 lat. Chiny to przede wszystkim masa ludzi, potrzeba sporo czasu, żeby hip-hop dotarł do nich wszystkich. Nie ma sensu porównywać tego ze Stanami. Tam hip-hop jest znany od 40 lat. nic nie przyjdzie samo. Trzeba nam jeszcze wielu lat na taki rozwój.
Twój album Antares zadebiutował w listopadzie. Jak wspominasz proces produkcji?
Pracowałem na tą płytą przez dwa lata. Wiele razy zmieniałem zdanie. Były piosenki, które początkowo bardzo chciałem tam zawrzeć, ale ostatecznie musiałem stwierdzić, że nie pasują. Byłem tym bardzo zaaferowany. Teraz jestem bardzo dumny. Ciężko na to pracowałem. Myślę, że ten album bardzo dobrze mnie przedstawia. Nawet kiedy się zestarzeję, nie przestanie mi się podobać.
Skomponowałeś wszystkie utwory sam?
Większość. Niektóre piosenki mają zarówno angielską jak i chińską wersję językową. Jedna z nich jest tylko po mandaryńsku. Zawsze staram się samemu pisać swoje piosenki. Lubię to robić.
Samemu wyprodukowałeś także kilka swoich piosenek.
Tak jest. Mam kumpli producentów, z którymi uwielbiam pracować. Dzielimy się tą produkcją. Każdy z nas dodaje coś od siebie. Wciąż jednak lubię mieć kontrolę nad tym. Lubię wiedzieć, że ostateczne zdanie należy do mnie.
Na albumie są trzy piosenki, które wykonujesz z innymi artystami: Jhené Aiko, Travis Scott i Rich the Kid. Jak ich poznałeś?
Każdego w inny sposób. Początkowo nawet nie wiedziałem czy chcę wykonać utwór Freedom sam czy z kimś. Stworzyliśmy piosenkę i wtedy wpadł mi do głowy pomysł na duet. Potrzebowaliśmy dobrej wokalistki RnB. Przypadkiem została nią Jhené. Skontaktowaliśmy się z nią. Wysłaliśmy jej piosenkę mając nadzieję, że się jej spodoba. Wiedzieliśmy doskonale, że to bardzo wybredna wokalistka, ale odpowiedź przyszła pozytywna. Odpisała, że bardzo chętnie ze mną zaśpiewa.
Jeśli chodzi o Travisa, spotkaliśmy się z dwa lata temu. Nie był wtedy jeszcze bardzo znany. Ale ja już byłem jego fanem. Kochałem rzeczy, które stworzył z Kanye i jego wszystkie mixtape'y przed Rodeo. Ktoś z mojej ekipy znał kogoś z jego ekipy i skontaktował się z nim. Był wtedy w Nowym Jorku, ale wsiadł w samolot specjalnie dla mnie, żebyśmy mogli spotkać się w studio i nagrać kawałek. To było wariactwo. Teraz bardzo ciężko dorwać Travisa. Jest megazajęty. W każdym razie jestem wdzięczny, że nasza współpraca doszła do skutku!
Czułeś jakiś rodzaj artystycznej chemii pomiędzy wami?
Tak, zdecydowanie. Uwielbiam w jego muzyce tę ambientową stronę. To samo staram się zawrzeć w swoich utworach. Moje kawałki czasami są smutnawe, czasami mroczne. To bardzo pasuje do jego muzyki. Kiedy Travis pierwszy raz posłuchał utworu, który mieliśmy wspólnie nagrać, od razu mu się spodobał. Bardzo szybko go skończyliśmy.
Wydałeś także sporo teledysków. Czy jest jakaś historia albo myśl przewodnia, którą chciałeś w nich zawrzeć?
Do samego Antares nagraliśmy chyba siedem klipów. Sporo! Początkowo bardzo chciałem, żeby opowiadały jedną historię, ale okazało się to bardzo trudne. Nie wyszło zbyt dobrze. W efekcie każdy teledysk opowiada o czymś innym. Teledyski różnią się od siebie wizualnie w zależności od tego, jaki jest nastrój piosenki i jej tekst. Jestem wielkim fanem teledysków. Luzie czują się przez to bliżej muzyka! Żyjemy w czasach, gdzie każdy ma dostęp do YouTube. Fani pragną takich rzeczy. Teraz mało kto już słucha całych albumów. Delektowanie się muzyką przebiega w inny sposób. Ludzie wybierają i mieszają między sobą gatunki na potrzeby własnej playlisty, bez określonego wzoru. Dlatego teledyski są tak ważne.
Pamiętasz, który teledysk ujął cię najbardziej w twoim życiu?
Jest ich trochę. Zawsze bardzo lubiłem teledyski Snoop Dogga i 50 Centa. Pharella też. Zacząłem jarać się hip-hopem we wczesnych latach 2000-nych, a wtedy ci goście byli bardzo znani. Był jeszcze Fat Joe, Lloyd Banks... Tylu ich mam w głowie!
Często można cię spotkać w Paryżu na Tygodniu Mody. Ostatnio wziąłeś udział w pokazie Louisa Vuittona. Jak stałeś się ich ambasadorem?
Jestem przyjacielem Virgila Abloh, znamy się od długiego czasu. Kiedy zaczął rozwijać swoją markę Off-White, byłem jedną z pierwszych osób w Azji, która wspierała jego poczynania. Zaczęliśmy rozmawiać poprzez instagram. Kiedy usłyszałem, że przeszedł do LV, bardzo mnie to podekscytowało. Virgil świetnie tam pasuje. Jakiś czas potem zostałem zapytany czy nie chciałbym być ambasadorem tej marki. Oczywiście się zgodziłem! Teraz jesteśmy rodziną.
Co sądzisz o ostatnim pokazie?
Uważam, ze był znakomity. Całość wyglądała bardziej jak show na Broadwayu niż jak typowy pokaz mody. Było wiele wspaniałych elementów, które robiły robotę. Występujący tam Blood Orange był świetny. Jeden z modeli próbował tańczyć chodząc po wybiegu, to było fantastyczne. Wiem dobrze, że Virgil nigdy nie zawodzi. Podoba mi się uliczny styl, który wprowadza do tak luksusowej marki. To otwiera nowe horyzonty dla Louisa Vuittona.
Od jak dawna interesujesz się modą?
Odkąd zacząłem pracować w tym przemyśle, moda była nieodłączną częścią mnie. Wcześniej chciałem być koszykarzem, nie bardzo się starałem jeśli chodzi o styl. Ale teraz, kiedy jestem tutaj, lubię się ubrać tak, by robić wrażenie. Obserwuję trendy, czytam magazyny modowe... Kiedy jestem na to zbyt zajęty, zawsze mam swoje wyczucie stylu i pasję do mody!
Dość sporo zmieniałeś w swoim stylu. Nie tylko jeśli chodzi o ubranie, ale także o włosy. Jesteś trochę jak kameleon.
Trochę tak! Myślę, że najważniejsze to dobrze się bawić. W modzie nie ma żadnych zasad ani granic: możesz założyć co ci się żywnie podoba. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, aby być sobą. Zawsze zakładam to co uważam za świetne.
Czy są jacyś młodzi projektanci z Chin, których lubisz?
Tak, jest ich tam coraz więcej. Koleguję się z Xanderem Zhou, jest świetny!
Jakie masz plany na przyszłość?
Trasę koncertową po całym świecie. Zacznę w Chinach, potem uderzę do Azji Wschodniej, może Paryża, Londynu, Los Angeles, Nowego Jorku... No i oczywiście wydam więcej muzyki. Nigdy się nie zatrzymam!
__
rozmawiała Alice Butterlin
zdjęcia: Boris Camaca
stylizacje: Armelle Leturcq
(ubrania z sesji pochodzą z kolekcji Louisa Vuittona stworzonej przez Virgila Abloh)
tłumaczenie: Ulf
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz